środa, 3 lipca 2013

Pierwsze dni

Jesteśmy na Frankenjurze w Pottenstein. Z Krakowa tu jest 800km cały czas autostradą, więc jechaliśmy tylko ok 8 godzin. Jest wiele okoliczności, które nas tu zaskakują – na razie tylko pozytywnie.
Cena paliwa (Diesel) to na nasze 5.95 (przy cenie paliwa w Polsce ok 5.7, nie robi to w zasadzie żadnej różnicy, tym bardziej, że mieliśmy już Diesla po 6pln). To jest pierwsze zaskoczenie. Drugie związane z paliwem jest takie, że cena jego wzrosła o 9 eurocentów w ciągu jednej nocy! A potem znów spadła. Okazało się, że tutaj cena paliwa rano (na tej samej stacji) jest wyższa o ok 9eurocentów) niż wieczorem. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale tankujemy wieczorami.
Lokum mamy super – cały parter domu, ok 80m2. Dwie sypialnie i salon z kuchnią. Więcej miejsca niż w Krakowie w domu :) Do dyspozycji weranda i ogród o wielkości znacznej. Cena to 40EUR/dobę, czyli taniej niż rok temu płaciliśmy za pokój 20m2 z kuchnią w Kuźnicy na półwyspie helskim (tam było 180 zł/dobę no i nie było co robić, bo nad morzem zimno i woda oczywiście też zimna). Co niespotykane w Polsce, gospodarze powiedzieli, że płatność za pobyt w dniu wyjazdu (u nas nie do pomyślenia, bo przecież klient może uciec). Przy łóżkach były powitalne wafelki (dzieci się ucieszyły), a w kuchnia lokalna woda mineralna i lokalne piwo. To naprawdę miłe. Rano po pierwszej nocy gospodyni przyniosła nam ciasto, które upiekła, a następnego dnia dała nam słoik własnoręcznie robionego dżemu (odwdzięczyliśmy się również dżemem własnej roboty, bo akurat mieliśmy). To jest zaskoczenie numer trzy (a w sumie to kilka zaskoczeń w jednym).
Ludzie są nastawieni przyjaźnie, uśmiechają się, są życzliwi. Pozdrawiają się przy każdej niemal okazji. Jest miło. Na dzieci patrzą z wielką życzliwością, uśmiechają się, zagadują, jak się okaże, że nie rozumiemy po niemiecku, nie zraża ich to. To jest kolejne zaskoczenie.
Niemcy mają wszędzie wielki porządek. Tak zadbanych malutkich miejscowości w Polsce nie uświadczyłem nigdzie. Wszystkie trawniki przygotowane tak, że można by w golfa grać (mamy porównanie, bo z okien salonu widzimy pole golfowe). Co ciekawe, Niemcy się nie grodzą na potęgę jak u nas. Nie uświadczyliśmy tu żadnego muru wokół domu – w podkrakowskich wioskach, gdzie budują się bogaci krakowianie, mury wokół domów rosną niczym grzyby po deszczu. Wokół większości domów w ogóle nie ma płatów, a jak już są to raczej takie symboliczne, do kolan. To kolejna porcja zaskoczeń.
Ceny jedzenia już nas nie zaskakują – wiedzieliśmy, że w Polsce wszystko kosztuje podobnie, tylko zarobki niższe czterokrotnie – nic zatem dziwnego, że Niemcom zostaje dużo na strzyżenie trawników i nowe BMW. Że na podjazdach wiejskich domków stoją dobre samochody, pisać nie trzeba. Niemcy przestrzegają przepisów ruchu drogowego (w szczególności ograniczeń prędkości – u nas nie do pomyślenia).
Tak więc, nie dość, że Niemcy radzą sobie lepiej z organizacją wszystkiego w swoim kraju, to na dodatek mają lepsze warunki naturalne – mam tu na myśli skały. Dość napisać, że przewodnik wspinaczkowy po Frankenjurze ma … 1000 stron (tysiąc, to nie błąd). Ilość skał jest tutaj tak ogromna, że trudno to sobie nam, Polakom wyobrazić. I tutaj dochodzimy do pierwszego rozczarowania, ale trudno o nie obwiniać Niemców. Chodzi o to, że znakomita większość skał znajduje się w lasach, w terenie niebezpiecznym lub (częściej) bardzo niebezpiecznym dla dzieci (ogromne stromizny i kilkudziesięciometrowe urywiska są na porządku dziennym).
Szukamy skał na własną rękę. Na zdjęciu jedna ze skał,
która miała być bezpieczna dla dzieci. Ta gruba książka, to przewodnik.

Oczywiście to kryterium zupełnie subiektywne, ale dla nas na tym wyjeździe ważne, bo przyjechaliśmy wspinać się z dziećmi. Cały pierwszy dzień jeździliśmy szukać skał. Oczywiście skały były, ale przepaści wokół były koszmarne do tego stopnia, że miałem jakieś katastroficzne sny z dziećmi przepaściami (nie będę opisywał, bo strach). Przyznam, że czułem zrezygnowanie i zwątpiłem, czy w ogóle uda się nam wspiąć gdziekolwiek. W końcu kupiliśmy przewodnik (wspomniany tysiącstronicowy) w którym przy skałach przyjaznym dzieciom jest specjalny symbol. Zaczęliśmy też pytać wspinaczy, o wskazanie skał, które są bezpieczne dla dzieci. Dostaliśmy pierwszego dnia tylko jedną wskazówkę. Tam się udaliśmy dnia następnego, co było strzałem w dziesiątkę, Skała przy samej drodze, wspinanie piękne, drogi na naszym poziomie. Raj.
Mikołaj w kominie za 4. Weissenstein.

Tego samego dnia po południu odwiedziliśmy jeszcze kilka skał wskazanych w przewodniku jako przyjazne dzieciom. Okazało się, że cztery z pięciu okazały się zupełnie nieprzyjazne dzieciom. Jednak ta piąta, w centrum miejscowości Neuhause była cudowna – pod skałą piaskownica i rzeczka. Skała nie jakaś cudowna, ale przyjazność dzieciom rekompensowała wszystko. Kolejnego dnia znaleźliśmy dwie skały przyjazne dzieciom (jedną namierzyliśmy sami z pomocą przewodnika, któremu niestety ufać nie można, a drugą wskazali nam wspinacze).
Dzisiaj mamy dzień restowy, byliśmy w polecanym dzieciom „Wundeland” (www.wundrland.de), którego wszak nie polecimy nikomu w tej cenie (47 EUR za wejście 2+2). Stare, zaniedbane wesołe miasteczko, które być może 20 lat temu było super – teraz raczej zniechęca.
Byłbym zapomniał napisać o napojach. Jesteśmy w Bawarii – najważniejszym rejonie świata produkującym piwo. Browar jest tu w niemal każdym miasteczku. Piwa oczywiście przepyszne, wybór niesłychany. W tej chwili raczę się piwem kupionym przy browarze w Aufsess. Piwo w knajpie ok 2.5EUR, w butelce 0.8-1.5 EUR (ale kupowałem na razie tylko w restauracjach i na stacji benzynowej, więc pewnie da się taniej). Przepisy drogowe są na tyle liberalne, że po piwie można legalnie prowadzić samochód, co nie jest bez znaczenia, bo po solidnym wspinie, w drodze do domu, zajechać na lokalne, zimne piwo – bezcenne.

To tyle wrażeń po pierwszych czterech dniach pobytu.

1 komentarz: