Jesteśmy na Frankenjurze w
Pottenstein. Z Krakowa tu jest 800km cały czas autostradą, więc
jechaliśmy tylko ok 8 godzin. Jest wiele okoliczności, które nas
tu zaskakują – na razie tylko pozytywnie.
Cena paliwa (Diesel) to na nasze 5.95
(przy cenie paliwa w Polsce ok 5.7, nie robi to w zasadzie żadnej
różnicy, tym bardziej, że mieliśmy już Diesla po 6pln). To jest
pierwsze zaskoczenie. Drugie związane z paliwem jest takie, że cena
jego wzrosła o 9 eurocentów w ciągu jednej nocy! A potem znów
spadła. Okazało się, że tutaj cena paliwa rano (na tej samej
stacji) jest wyższa o ok 9eurocentów) niż wieczorem. Nie wiem
dlaczego tak się dzieje, ale tankujemy wieczorami.
Lokum mamy super – cały parter domu,
ok 80m2. Dwie sypialnie i salon z kuchnią. Więcej miejsca niż w
Krakowie w domu :) Do dyspozycji weranda i ogród o wielkości
znacznej. Cena to 40EUR/dobę, czyli taniej niż rok temu płaciliśmy
za pokój 20m2 z kuchnią w Kuźnicy na półwyspie helskim (tam było
180 zł/dobę no i nie było co robić, bo nad morzem zimno i woda
oczywiście też zimna). Co niespotykane w Polsce, gospodarze
powiedzieli, że płatność za pobyt w dniu wyjazdu (u nas nie do
pomyślenia, bo przecież klient może uciec). Przy łóżkach były
powitalne wafelki (dzieci się ucieszyły), a w kuchnia lokalna woda
mineralna i lokalne piwo. To naprawdę miłe. Rano po pierwszej nocy
gospodyni przyniosła nam ciasto, które upiekła, a następnego dnia
dała nam słoik własnoręcznie robionego dżemu (odwdzięczyliśmy
się również dżemem własnej roboty, bo akurat mieliśmy). To jest
zaskoczenie numer trzy (a w sumie to kilka zaskoczeń w jednym).
Ludzie są nastawieni przyjaźnie,
uśmiechają się, są życzliwi. Pozdrawiają się przy każdej
niemal okazji. Jest miło. Na dzieci patrzą z wielką życzliwością,
uśmiechają się, zagadują, jak się okaże, że nie rozumiemy po
niemiecku, nie zraża ich to. To jest kolejne zaskoczenie.
Niemcy mają wszędzie wielki porządek.
Tak zadbanych malutkich miejscowości w Polsce nie uświadczyłem
nigdzie. Wszystkie trawniki przygotowane tak, że można by w golfa
grać (mamy porównanie, bo z okien salonu widzimy pole golfowe). Co
ciekawe, Niemcy się nie grodzą na potęgę jak u nas. Nie
uświadczyliśmy tu żadnego muru wokół domu – w podkrakowskich
wioskach, gdzie budują się bogaci krakowianie, mury wokół domów
rosną niczym grzyby po deszczu. Wokół większości domów w ogóle
nie ma płatów, a jak już są to raczej takie symboliczne, do
kolan. To kolejna porcja zaskoczeń.
Ceny jedzenia już nas nie zaskakują –
wiedzieliśmy, że w Polsce wszystko kosztuje podobnie, tylko zarobki
niższe czterokrotnie – nic zatem dziwnego, że Niemcom zostaje
dużo na strzyżenie trawników i nowe BMW. Że na podjazdach
wiejskich domków stoją dobre samochody, pisać nie trzeba. Niemcy
przestrzegają przepisów ruchu drogowego (w szczególności
ograniczeń prędkości – u nas nie do pomyślenia).
Tak więc, nie dość, że Niemcy radzą
sobie lepiej z organizacją wszystkiego w swoim kraju, to na dodatek
mają lepsze warunki naturalne – mam tu na myśli skały. Dość
napisać, że przewodnik wspinaczkowy po Frankenjurze ma … 1000
stron (tysiąc, to nie błąd). Ilość skał jest tutaj tak ogromna,
że trudno to sobie nam, Polakom wyobrazić. I tutaj dochodzimy do
pierwszego rozczarowania, ale trudno o nie obwiniać Niemców. Chodzi
o to, że znakomita większość skał znajduje się w lasach, w
terenie niebezpiecznym lub (częściej) bardzo niebezpiecznym dla
dzieci (ogromne stromizny i kilkudziesięciometrowe urywiska są na porządku dziennym).
|
Szukamy skał na własną rękę. Na zdjęciu jedna ze skał,
która miała być bezpieczna dla dzieci. Ta gruba książka, to przewodnik. |
Oczywiście to kryterium zupełnie subiektywne, ale dla nas
na tym wyjeździe ważne, bo przyjechaliśmy wspinać się z dziećmi.
Cały pierwszy dzień jeździliśmy szukać skał. Oczywiście skały
były, ale przepaści wokół były koszmarne do tego stopnia, że
miałem jakieś katastroficzne sny z dziećmi przepaściami (nie będę
opisywał, bo strach). Przyznam, że czułem zrezygnowanie i
zwątpiłem, czy w ogóle uda się nam wspiąć gdziekolwiek. W końcu
kupiliśmy przewodnik (wspomniany tysiącstronicowy) w którym przy
skałach przyjaznym dzieciom jest specjalny symbol. Zaczęliśmy też
pytać wspinaczy, o wskazanie skał, które są bezpieczne dla
dzieci. Dostaliśmy pierwszego dnia tylko jedną wskazówkę. Tam się
udaliśmy dnia następnego, co było strzałem w dziesiątkę, Skała
przy samej drodze, wspinanie piękne, drogi na naszym poziomie. Raj.
|
Mikołaj w kominie za 4. Weissenstein. |
Tego samego dnia po południu odwiedziliśmy jeszcze kilka skał
wskazanych w przewodniku jako przyjazne dzieciom. Okazało się, że
cztery z pięciu okazały się zupełnie nieprzyjazne dzieciom.
Jednak ta piąta, w centrum miejscowości Neuhause była cudowna –
pod skałą piaskownica i rzeczka. Skała nie jakaś cudowna, ale
przyjazność dzieciom rekompensowała wszystko. Kolejnego dnia
znaleźliśmy dwie skały przyjazne dzieciom (jedną namierzyliśmy
sami z pomocą przewodnika, któremu niestety ufać nie można, a
drugą wskazali nam wspinacze).
Dzisiaj mamy dzień restowy, byliśmy w
polecanym dzieciom „Wundeland” (
www.wundrland.de),
którego wszak nie polecimy nikomu w tej cenie (47 EUR za wejście
2+2). Stare, zaniedbane wesołe miasteczko, które być może 20 lat
temu było super – teraz raczej zniechęca.
Byłbym zapomniał napisać o napojach.
Jesteśmy w Bawarii – najważniejszym rejonie świata produkującym
piwo. Browar jest tu w niemal każdym miasteczku. Piwa oczywiście
przepyszne, wybór niesłychany. W tej chwili raczę się piwem
kupionym przy browarze w Aufsess. Piwo w knajpie ok 2.5EUR, w butelce
0.8-1.5 EUR (ale kupowałem na razie tylko w restauracjach i na
stacji benzynowej, więc pewnie da się taniej). Przepisy drogowe są
na tyle liberalne, że po piwie można legalnie prowadzić samochód,
co nie jest bez znaczenia, bo po solidnym wspinie, w drodze do domu,
zajechać na lokalne, zimne piwo – bezcenne.
To tyle wrażeń po pierwszych czterech
dniach pobytu.